Z dziennika bufetowego, czyli Road Bufet Trophy

21.08.2015

W piątek z rana przyjeżdżamy z Magdą do Istebnej do ośrodka na Zaolziu. Witamy się, ustalamy, co i jak, układamy balony – ich liczba nie wskazuje na to, że to wyścig z kolarskiej ligi mistrzów. Potem pakujemy sprzęt – płotki, namioty, wodę i jedziemy na miejsce startu. Miałem jechać na górę, ale w ostatniej chwili decyzja zapadła – zostaję na dole przy starcie. Rozkładamy więc płotki, namioty, robimy kilka głupich żartów (np. zdjęcie z pachołkiem na głowie założonym osobiście przez Króla Pachołków) i zbliża się godzina startu. Mamy z Kacprem zwoływać uczestników na start, żeby Adam mógł ich „wystartować”. Ale ja nie mam listy, więc wyczytuje Kacper. Nie przeszkadza mi to w popełnieniu faux pas – wszak mogłem poprosić na start panie, nie konkretyzując, że z K2…



Potem znajduję inną fuchę – trzymam siodełka startujących zawodników. Wydarzenie w zasadzie bez historii, choć mam wrażenie, że nie wszystkim pomogłem tak, jak by należało. Niektórzy się po starcie zataczali, cudem nie wbijając się w barierki. Ale odkryłem prawidłowość – problemy z równowagą mieli ci, którzy mi nie zaufali i przy starcie kazali się trzymać i zarazem sami trzymali się barierek. Ogólnie, start przebiega sprawnie. Tylko jeden zawodnik spóźnia się i musi startować minutę po swoim „terminie”. Za to inny (chyba Belg?) popisuje się tajmingiem doskonałym – wywoływaliśmy go, wywoływaliśmy, a na starcie stanął sekundkę przed czasem. W zasadzie nie wiadomo, po co się w ogóle zatrzymywał.

No a potem było składanie sprzętu i zwózka na bazę. Trochę luzu, pyszny makaronik na zimno i szykowańsko na kolejny etap – rundki w Jaworzynce. Czyli zabieramy wodę, arbuzy, banany, namioty, ładujemy się do niezniszczalnego opla Adama i śledzimy Wieśka, bo on prowadzi. Magda zostaje na bazie. Jeszcze nie wie, że przez 5-6 kolejnych godzin będzie się cholernie nudzić… Szybko dojeżdżamy do Doliny Czadeczki, ale już widzimy, że kolarze będą mieli dodatkowe atrakcje – kamyczki wysypane na smołę – każdy kolarz o tym marzy. No ale nic. Zajmujemy upatrzone pozycje. Wiesiek rozporządza: tu bramki, tam bufet mety, tam bufet rundy. Żar z nieba się leje, więc Władca Pachołków zdobywa się na ludzki odruch, mówiąc: Dobry, tam jest sklep, mają tam bardzo chłodne piwo, masz tu kasę, skocz. Idziemy z Kacprem, przynosimy piwo i wielbimy Prezesa. Kolarze już się zjechali, można było ich wystartować, więc zaczęliśmy się zastanawiać, jak się sprawdzi bufet rundy po wyjściu z bardzo ostrego zakrętu. Ale zanim się przekonaliśmy, już po starcie, trzeba było odnieść do sklepu butelki (puste już…). Wracamy stamtąd z Kacprem i patrzymy, a tu człowiek z krzesełkiem przecina pole. Biegusiem. To mógł być tylko Mirek. Człowiek od zadań specjalnych, człowiek niezastąpiony, człowiek instytucja. Nie miejcie wątpliwości – bez niego by tego cyklu nie było. Po prostu dostał sygnał, że trzeba krzesełko dostarczyć na metę do Michała, to i pognał z nim. Dostarczył i wrócił.

A potem, po niecałej półgodzince od startu, zaczęli nadjeżdżać na bufet kolarze. Jeszcze nie brali. Mimo że duchota. (Za to Magda już się zaczęła nudzić…). Osobiście ucieszyłem się, że pościg za samotnym liderem prowadził Janek. W końcu to mój zawodnik. Kolejne grupki jechały już wolniej i okazało się, że miejsce nie jest takie złe. Okazało się też, że stosunkowo najłatwiej wyodrębnić jest Belgów w błękitnawych strojach. Spostrzegł to Adam, ponieważ na początku aż dwóch udało mu się napoić. Grę podjął następnie Kacper, pojąc kolejnego poddanego króla Filipa. Ale potem do gry wkroczyłem ja, z siedmiu kolejnych czystych podań Belgom zaliczając aż pięć! Nie tylko to się na bufecie działo. Dajmy na to Katarzynę – ta w zasadzie tylko chciała, żeby ją podlewać – z czasem doszliśmy z tym do perfekcji – po trzeciej rundzie wylaliśmy na nią wodę z każdego stanowiska. Wyjątkowo pozytywnie zachowywała się Dominika, na każdym bufecie z gracją dziękując za podany kubek. Ale nie tylko ona była tak miła, wielu innych uczestników mogło się poszczycić równie dobrze rozwiniętą kulturą osobistą. Spektakularnie zachował się za to jeden ścigant z czołówki, wpadając w niemal niekontrolowany szał histeryczny z powodu niepodania przez dziewczynę właściwego bidonu po drugiej rundce. Aż Wiesiek przybiegł z pytaniem, kogo dyskwalifikować. Ale dziewczyna nie puściła pary z ust (choć słońce ostro świeciło w oczy…). Natomiast my śmiało możemy mu przyznać tytuł Przedszkolaka Roku. Co jeszcze się działo (oprócz tego, że Magda nudziła się już cholernie…)? Np. Jurek Świda po pierwszej rundce powiedział, że on to ćwiartki nie popija (okazało się, że połówki i trzech ćwiartek również). Andrzej Piątek powiedział, że napije się na piątej rundce. Takie nazwisko. A znany wszystkim Zdzisław, jeśli dobrze kojarzę, został przez nas zmuszony (niezamierzenie) do wypicia izotoniku…

Rundki w końcu zostały przez wszystkich objechane, a potem trzeba było wszystko poskładać. I mieliśmy już fajrant, jakże zasłużony.

Następny dzień zaczął nam się nieco przed jedenastą. Tym razem mieliśmy jechać razem z Magdą i Jurkiem na pierwszy bufet na Słowacji. Gdy się pojawiliśmy na starcie, okazało się, że wóz – żółty olbrzym Jurka, dość dobrze znany uczestnikom cyklu – był już spakowany. Pokręciliśmy się więc, pogadaliśmy, pożyczyliśmy powodzenia znajomym, zabraliśmy bidon Patryka, poczekaliśmy na start i ruszyliśmy. Dzień był gorący, upalny wręcz, więc spodziewaliśmy się, że będzie dużo roboty. Do granicy jechało się bardzo sprawnie, szybko. Za to w Ujsołach już chcieliśmy niemal się zatrzymać przy kąpielisku w kamieniołomach… Być może Wiesiek uwierzyłby, że akurat tam nam się samochód zepsuł… No ale nie podjęliśmy się życia z piętnem kłamstwa, pojechaliśmy dalej, do granicy. A tam – niespodzianka. Jurek zwierzył się, że w zeszłym roku dostał mandat. Za przekroczenie prędkości o 28 km/h musiał zapłacić 200 euro, a więc… nie przekraczaliśmy 50 km/h w terenie zabudowanym. I gdy tak powolutku zbliżaliśmy się do miejsca bufetowania, doszło do nas, że będziemy mieli raczej mało czasu na to, by rozłożyć majdan. Ustaliliśmy więc, że najpierw szykujemy stoły, rozlewamy wodę i kroimy owoce, a dopiero potem rozkładamy namiot. Przyjechaliśmy  na przełęcz i okazało się, że… namiotu to jednak nie rozłożymy…  Dobrze, że zabraliśmy wodę. No i arbuzy, bo bez nich to ani rusz…

W miarę szybko uwinęliśmy się z kubkami (lekki wiaterek nie ułatwiał zadania, ale udało się opracować specjalną technikę, dzięki której kubki nie odlatywały), rozlaliśmy przezroczyste i kolorowe, pokroiliśmy co trzeba, czekamy. Długo nie czekaliśmy, a tu kolarze. Tylko że z drugiej strony… od Starej Bystrzycy. No ale dobra, nie byle jacy kolarze. Peter Sagan we własnej osobie. Zagaduję więc (co za czasy, że ze Słowakiem gada się po angielsku…), choć jestem trochę skonfundowany. Krzyczę coś o powodzeniu na mistrzostwach świata, a Peter zawraca. Podjeżdża i widać, że ma chrapkę na arbuzy. Podaję, ale trzeba tłumaczyć, że nie trzeba za nie płacić. Wtedy chętnie się częstuje, jego kumpel też (wygrywam też wtedy zdecydowanie klasyfikację na najlepszego obsługiwacza kolarzy zagranicznych – za Sagana jest 100 punktów). No to zagaduję o plany – przed mistrzostwami świata jedzie na Vuetlę (i wiem to, zanim wiadomość przekażą serwisy kolarskie). Zrobiłem sobie jeszcze z nim zdjęcie, podobnie Mariusz, bo Mariusz, czyli pilot, zawsze wie, gdzie się trzeba znaleźć (tym się charakteryzuje dobry pilot). Choć akurat Mariusz jest przekonany, że to Juraj, bo Peter nie jest taki kudłaty. Ale co tam szkodzi zrobić sobie zdjęcie…

No a potem Sagan odjechał i po chwili przyjechali kolarze. Para – lider i gość z Belgii, Sven. Zdumiewa mnie to, że dogadują się, żeby się zatrzymać i uzupełnić bidony. Ale też się nie ma co dziwić, bo przez blisko 70 km w pełnym słońcu można się było nieźle zagotować. Już mniej dziwi, że następna grupka również się zatrzymuje, całkiem solidarnie, by się nawodnić. A jednak się da. Był Janek, więc ok. Był też Patryk, więc oddałem mu bidon. Kolejne grupki  jakoś dłużej się nawadniały, a z czasem można sobie było uciąć dłuższe pogawędki. Trafiali się także zawodnicy złamani przez pogodę – jeden miał szczęście, bo zapakował się do „wozu technicznego”. Drugi musiał jechać dalej – trasy już raczej się nie dało skrócić. Aha, Kaśkę polałem już z butli. Twierdziła potem, że uratowałem jej życie. Cud. Kilku innych zawodników uratowało dolanie wody do butów. Też cud. Ostatnich kolarzy zmoczyło jeszcze przed granicą Polsko-Słowacką. Gdy ostatnia para Jas-kółek przejechała, spakowaliśmy manele i udaliśmy się w nieśpieszną podróż na metę. Tą samą drogą, którą dojechaliśmy. No, prawie, bo akurat przez Sól. Jednak jeszcze w Navocie natknęliśmy się na tabliczkę doskonale podsumowującą nasze działania: AKCJA MELON.

To, co nam zostało, zawieźliśmy na bufet mety. Nasze arbuzy smakowały, się okazało, nie tylko Saganowi. A meta wyjątkowo interesująco była położona (no, może nie dla kolarzy, bo chyba nikomu nie było w smak wbijanie się na ten Złoty Groń). Wyjątkowo interesująco można było też obserwować fantastycznie zbliżającą się burzę. Na pewno nie mamy niedosytu, iż w ostateczności jej trzon przemknął się jakoś tak bokiem… Było groźnie, było monumentalnie, było pięknie – co do tego nie ma wątpliwości. A do tego był makaron – zarówno na ciepło, jak i na zimno (no bo z piątku został, ale wcale przez to nie był gorszy, wiem, poczyniłem odpowiednie badania komparatystyczne). Sęk w tym, że z obciążoną aparaturą badawczą wcale tak lekko nie znosiło się ław, bram, namiotów itd. Ale że i tak deszcz padał, to już było wszystko jedno. Komfort pracy był znikomy. Gdy na Groń już się wspinał Jurek Świda, Wódz Pachołków zabrał mnie na dół, do ośrodka na Zaolziu – tam trzeba było przygotować miejsce pod dekorację. Pracami typu soft zajęły się dziewczyny pod nadzorem Dagmary, natomiast były też do wykonania działania typu hard i w tym już mogłem się wykazać.

A potem się skończyło, więc było trochę wolnego. Wiesiek zaproponował piwko, ale ja miałem inny plan. Skoro wziąłem rower, to trzeba było z niego skorzystać. A że nocleg mieliśmy na Pietraszonce, to naturalnym wydawał się właśnie tamten kierunek. Postanowiłem więc przejechać trasę czasówki. Czas wspinaczki dał odpowiedź – słusznie obsługuję bufety, bo do ostatniego zawodnika brakło mi coś ponad pół minuty. Ale gdyby tak trasę ułożyć w drugą stronę… No.

Po nocnej regeneracji nastąpiła niedziela i wypadło mi zabezpieczać w tej samej ekipie co w sobotę bufet lotny. Tym razem udało się zabrać namiot, w czym zasługa Jurka (my z Magdą już to tylko skontrolowaliśmy). Reszta maneli była na wozie już od wczoraj. Zaraz po starcie kolarzy ruszyliśmy więc w drogę. Tym razem nie zgodnie z trasą, ale wspak (no i skrótami). Zajechaliśmy w miarę szybko do Mostów koło Jabłonkowa i za stacją kolejową ustawiliśmy się z bufetem na rozstaju dróg. Miejsce było wspaniałe – las, sympatyczna temperatura, nawet nie trzeba było rozstawiać namiotu; swędzieć zaczął tylko brak kiełbasek, bo przy bufecie mieściło się czekające na uruchomienie grillowisko… Po chwili od wyładowania przyszedł do nas miejscowy i zapytał, czy to ten sam wyścig co rok i dwa lata temu. Nie mieliśmy złudzeń – musiał to być ten. Miejscowy (może nawet szkopyrtok) zaczął opowiadać o zdarzeniu sprzed kilku dni, kiedy to niezwykłe gorąco i zaduch zmącił przyjemny wiaterek, potem odświeżający deszczyk, które się następnie zamieniły w maleńkie tornadko wykaszające pas drzew o szerokości około 20 metrów. Ale człowiek i tak był zadowolony, bo orkan chałup nie poniszczył. Gdy już wszystko z bufetem było gotowe, poszliśmy sobie te zniszczenia obejrzeć – robiło to wrażenie, drzewa solidnie przystrzyżone. Kiedy wróciliśmy, a odeszliśmy dosłownie na pięć minut, okazało się, że namiot jednak przydałoby się rozłożyć, wyszło słońce i zrobiło się dość ciepło.

Czekałem jeszcze na to, żeby przyjechał Kreuziger czy Stybar, ale jakoś nie mieli po drodze. Potem przyjechali nasi. Najpierw trójka. Pierwsze trójka z kategorii A (choć Janka akurat jakimś cudem niedowidziałem). Gdzieś się spieszyli, bo ciężko było im wodę podać, mimo że było pod górkę. Potem większe grupki, pokiereszowany Nikita, Piotrek atakujący wzgórza z jedenastki na kasecie (na mecie się cieszył, że na ostatnich górkach chociaż z przodu mu udało się trzydziestkę wrzucić), a Kaśka się chyba nie rozgrzała dobrze, bo wystarczył jej kubek wody na głowę. Na sam koniec przyjechała para Jas-kółek, a po nich jeszcze Jurek Świda. Tego dnia nastawiał na rekreację. W końcu niedziela była. Posprzątaliśmy więc, znaleźliśmy kilka kubków z zeszłego roku, zapakowaliśmy i pojechaliśmy. Tym razem zgodnie z trasą, więc mieliśmy dobre rozeznanie w tym, jak wygląda sytuacja. Wbiliśmy się znów na Złoty Groń i znów było majestatycznie. Choć już nie burzowo. Roboty nie było za wiele, bo ekipa na szczycie zacna, więc zjechaliśmy do Zaolzia.

A tam trzeba było dokonać paru roszad, by ceremonia wręczenia nagród mogła być udana. Nim podsumowanie zmagań się odbyło, poszliśmy jeszcze na obiad. Fantastycznie zjeść schabowego po kilku dniach na wafelkach, arbuzach, bananach i makaronie. No i piwko żłopnąć (dzięki wielkie dla zwracającego uwagę, iż do piwa Magdy wpadła osa; dzięki również Kacprowi, który powód braku piwa uwiarygodnił – z pewnością nie dałbym mu 20 złotych, by mówił, że piwo wylałem, bo wpadła do niego osa…). I ceremonia się odbyła, było miło, dzieci dopisały. I były fotki, były oklaski. I rozjechaliście się w różnych kierunkach, choć bardziej na północ, niż na południe. A ja to potem musiałem wszystko składać. Na szczęście, nie sam, bo co team, to team.

No i mniej więcej tak to widziałem. Darz szós!

Najbliższy etap

Sponsor tytularny

logo_kolor_dodatkowe_1311

Sponsor główny

activlab_sport_650runbike-logo_700

Sponsorzy

 
 rtr_875
 
  logo_569

Współpraca

logo_157

logo-trzymajkolohd_2500logo_spac_120
 
 
hghg_166
 
 
Pro-Cycling
 
VitaminShop
 
 male_do_www_921
 
 blogrowerowy_800x560_801_01

 

 

Sylwester Szmyd -przyjaciel cyklu Dobre Sklepy Rowerowe Road Maraton

Sylwester Szmyd nagrodzi zawodnika i zawodniczkę, którzy sezonie 2015 zdobędą największą ilość punktów w cyklu. Specjalne puchary z autografem znakomitego kolarza zostaną wręczone na zakończenie sezonu. Warto zatem jeździć i zbierać punkty na każdej imprezie!